Zaczęło się, niestety. Jesienno-zimowa słota nie służy dobremu samopoczuciu, a już tym bardziej dobremu zdrowiu. Tym bardziej jeśli chodzi o świeżo upieczonego przedszkolaka. My już po dwóch zapaleniach oskrzeli, zapaleniu krtani i w trakcie kolejnej antybiotykoterapii z powodu chorego gardła. Tak to już jest, że dzieci zaczynające swoją przygodę z edukacją muszą przebyć masę infekcji, zanim ich organizm w miarę przyzwyczai się do kontaktu z ogromną ilością wirusów i bakterii, jaka kumuluje się w salach lekcyjnych lub salach przedszkolnych. Oczywiste, że dziecko nie stanie się nagle odporne na wszystkie choroby świata, jednak przynajmniej nie będzie chorowało częściej, niż chodziło do przedszkola, czy szkoły. My jesteśmy niestety na etapie chorowania częstszego, niż chodzenie do przedszkola.
Ręce już mi opadają, bo jesteśmy tak częstymi bywalcami w naszej przychodni pediatrycznej, że za chwilę przejdę z Paniami tam pracującymi na CZEŚĆ. Pół biedy kiedy jeszcze na początku września nie było zbyt wielu chorych dzieci: rejestracja – numerek – godziny przyjęć były znane, więc z reguły czas spędzony w poczekalni nie był dłuższy niż kwadrans. Problem zaczął się kiedy ilość chorujących dzieci drastycznie wzrosła z powodu pogorszenia pogody. Wraz z chorymi dziećmi znacznie wydłużyły się kolejki do lekarza. Dodzwonienie się rano do rejestracji nie zajmuje już 5 do 10 minut, a minimum 30 minut. Oczekiwanie przed gabinetem nie trwa już kwadransa i wydłuża się czasami nawet do ponad godziny. Lekarze też ludzie, im też zdarzy się zachorować, spóźnić do pracy. Wszystko rozumiem, ale mimo to czas oczekiwania w kolejce wydłuż a się i to znacznie. W zeszłym roku, kiedy panowała wręcz epidemia zapalenia płuc i oskrzeli nie było nawet mowy o dostaniu się do lekarza w przychodni. Nasza Pni Doktor przyjęła nas prywatnie, jednak musieliśmy odczekać w kolejce przeszło 5 godzin…. Tak…. 5 godzin to wieczność, kiedy siedzisz w ciasnej poczekalni z gorączkującym i marudzącym dzieckiem na kolanach oraz dwudziestką kaszlących i zniecierpliwionych osób. Fajnie, gdy masz możliwość zajęcia kolejki bez dziecka i dowiezienia go tuż przed wejściem do gabinetu, jednak nie każdy ma takie możliwości.
I co zrobić w takim przypadku z naszą biedną pociechą, która potwornie się nudzi? Zawsze zabieram ze sobą książeczki, kolorowani, zabawki, puzzle. Taki zabijacz wolnego czasu nie sprawdza się zbytnio moim zdaniem. Maluch interesuje się zabawkami tylko przez chwile, a tuż za jego plecami stoi zgraja równie znudzonych dzieci, które chętnie by przejęły zabawki mojego dziecka. Kiedy obce dziecko interesuje się naszymi zabawkami trochę nieuprzejmie byłoby schować rzeczy do torby, jednak z drugiej strony nie czuje się komfortowo z myślą, że cudze dziecko przenosi swoje zarazki na nasze rzeczy lub co gorsze niszczy je, ponieważ szanowni rodzice kompletnie nie reagują na nieodpowiednie zachowanie swojej pociechy.
Stanęłam przed dylematem, co zrobić dla obopólnego zadowolenia synka i mojego. Wybór oczywiście szybko się nasunął sam obserwując innych rodziców w poczekalni. Dziecko najchętniej zajmie się oczywiście telefonem, jednak aż mnie skręca na myśl o bezproduktywnym graniu w gry lub oglądaniu filmików. Nie jestem zwolenniczką grania w niewiele wnoszące do życia gry. Staram się zapewnić mojemu maluchowi aplikacje, które pomogą mu w samodoskonaleniu, rozwiną jego myślenie logiczne lub wiedze. Wiem, że znajdą się osoby, które powiedzą, że na przykład słynne strzelanki rozwijają koordynację ruchu i refleks, ale nie dajmy się zwariować. Strzelanki i czterolatek to bardzo złe połączenie. Maluch w sumie sam zdecydował co chce robić w czasie czekania na wizytę.
Od jakiegoś czasu uczymy się bawiąc na www.lerni.us. (wcześniejszy wpis – Nie taki język obcy jak go malują)To świetna alternatywa nie tylko dla dzieci, ale również dla dorosłych. Każdy może dostosować poziom trudności do własnych potrzeb. Do wyboru mamy pięć języków obcych: angielski, niemiecki, francuski, hiszpański i włoski. Uczyć można się dosłownie wszędzie dzięki możliwości korzystania z witryny za pośrednictwem smartfona. Dzięki odpowiednio dobranym ćwiczeniom i zadaniom można w łatwy sposób przyswajać słownictwo i gramatykę w parku, w autobusie, wszędzie tam gdzie normalnie tracilibyśmy czas na czekanie. Jak dla mnie rewelacyjny pomysł, ponieważ rozwiązał się problem znudzonego dziecka na zakupach, czy w przy przychodni. Młody dostaje telefon i może sam poprzez zabawę przyswajać sobie nowe lub utrwalać już poznane słówka. Rodzic zadowolony podwójnie bo nie musi wysłuchiwać marudzenia brzdąc, ale i wie że pociecha robi coś pozytywnego. Mam tylko nadzieje, że nasze częste wizyty u lekarza już niedługo przejdą w niepamięć i będziemy mogli wspólnie uczyć się angielskiego w domowym zaciszu.